Powodzie i zmiany klimatu. Wolny rynek nie da rady
Mateusz Żuk
Nauka nie pozostawia wątpliwości: powodowane przez człowieka zmiany klimatyczne to częstsze kataklizmy naturalne, m.in. powodzie, jakich obecnie doświadcza południowa Polska. Państwo musi wziąć na siebie większą odpowiedzialność na obszarze prewencji, bo wiadomo już, że prywatni ubezpieczyciele nie pokryją wszystkich strat. Bezpieczna przyszłość wymaga wielkich inwestycji.
Wiosną tego roku Europejska Agencja Ochrony Środowiska opublikowała raport na temat zaniechań i opóźnień w działaniach koniecznych do zmierzenia się ze zmianami klimatu. Jak wiemy z licznych statystyk, raportów czy analiz, niewiele krajów wywiązuje się ze swoich zobowiązań podjętych w Paryżu w 2015 roku. Autorzy raportu przybliżają czytelnikom problematykę adaptacji Europy – lub raczej jej braku – do zmian klimatycznych. W tekście brakuje jednak ważnego pytania, tj. jak opóźnienie w adaptacji odbije się na sytuacji życiowej, zwłaszcza finansowej, ogółu mieszkańców kontynentu.
Problem ten wydaje się wyjątkowo aktualny w sytuacji kolejnej katastrofalnej powodzi w południowej Polsce w ciągu minionych trzech dekad. Naukowcy wydają się zgodni w ocenie, że wzrost globalnych temperatur stanowi czynnik wzmagający ryzyko występowania tego rodzaju klęsk żywiołowych w naszym regionie. Jest to o tyle ważne dla Polek i Polaków, że nie po raz pierwszy – i pewnie nie ostatni – w kryzysowej sytuacji kryzysowej rynek okazuje się bezradny.
Po nawałnicy, która przeszła przez Warszawę w sierpniu 2024 r., można było usłyszeć głosy nawołujące do podjęcia przez państwo bardziej zdecydowanych działań w zakresie zabezpieczenia infrastruktury i budynków prywatnych przed gwałtownymi zjawiskami atmosferycznymi, ponieważ pewne typy ryzyka są nie do zaakceptowania przez firmy ubezpieczeniowe. Zagadnienie to powinno stać się przedmiotem szeroko zakrojonej debaty, ponieważ możemy już dziś podejrzewać, jak firmy ubezpieczeniowe zachowają się w przyszłości. Będziemy mieć bowiem do czynienia z częstszymi powodziami i huraganami jako konsekwencjami “rozregulowania” klimatu.
Niestety historia najnowsza dostarcza powodów do obaw o sprawczość państwa na tym polu. Są z pewnością osoby na Śląsku poszkodowane obecną powodzią, które pamiętają skandaliczne słowa Włodzimierza Cimoszewicza z 1997 r. Od ówczesnego premiera powodzianie usłyszeli wtedy: “Trzeba było się ubezpieczyć”. Obecnie, we wrześniu 2024 r., polski rząd również wzbudził kontrowersje sugestiami, że osobom poszkodowanym przez wielką wodę zamierza gwarantować „niskooprocentowane kredyty”. Dzisiaj sytuację poprawia jednocześnie fakt, że Komiska Europejska w osobie przewodniczącej Ursuli von der Layen zadeklarowała pomoc na usuwanie zniszczeń powodziowych w Polsce w wysokości 5 mld euro na zasadzie prefinansowania.
Ile osób się ubezpiecza?
Zaledwie 25% aktywów w UE jest ubezpieczona od szkód klimatycznych. Szacuje się, że tylko tylko 10-20% szkód wyrządzonych w przez powódź w 2002 r. w Czechach, Austrii i Niemczech zostało pokrytych z ubezpieczeń. Gros strat musiał wziąć na siebie podatnik. Dwie dekady później, statystyki nadal nie są optymistyczne. Według niemieckiego sektora ubezpieczeniowego, w 2020 r. około 45% domów było ubezpieczonych od szkód wywołanych klęskami żywiołowymi. Według konserwatywnych szacunków, globalnie, w okresie 2013-2022, nawet połowa strat, strat wywołanych takimi klęskami nie była ubezpieczona.
Według dostępnych danych danych, odsetek osób ubezpieczających domy i mieszkania w Polsce oscyluje pomiędzy 60 a 80%. Należy przy tym pamiętać, że nie wszyscy ubezpieczają się od powodzi. Rolnicy zobligowani są do tego na mocy ustawy. To stosunkowo wysoki wynik, biorąc pod uwagę istotnie niższe obawy Polek i Polaków, że mogą stać się ofiarami klęsk żywiołowych.
Popularność ubezpieczeń to ważna kwestia, ale nie można też przemilczeć problemu niedoubezpieczenia. Jak słusznie zauważa Polska Izba Ubezpieczeń, w Polsce domy i mienie są ubezpieczone na łączną kwotę wynoszącą znacznie mniej niż ich aktualna wartość – mowa o tzw. luce ubezpieczeniowej szacowanej na ok.1,3 miliarda złotych. Przekonali się o tym powodzianie w 2010 r., kiedy okazalo sie, że starsze domy – aby je wyremontować – wymagają znacznie większego nakładu finansowego niż kwoty otrzymane z polis. Tym samym wielu ubezpieczonym bezdomność lub poważne kłopoty finansowe grożą pomimo ubezpieczenia.
Lekcja z 1997 r.
W 1997 r. mieszkańcy Dolnego Śląska przekonali się, że nagłe zmiany pogodowe i wywołane nimi katastrofy naturalne są praktycznie niemożliwe do przewidzenia – nawet jeżeli dzisiaj wiemy, że ryzyko jest generalnie podwyższone z powodu zmian klimatu. Obserwowany wówczas poziom wód podniósł się z dnia na dzień dwukrotnie, prowadząc do tzw. powodzi tysiąclecia. Tuż przed obecną katastrofą powodziową, we wrześniu 2024 r., Wody Polskie informowały, że zabezpieczenia na Odrze powinny poradzić sobie z falą podobną do tej z 1997 r.. Przygotowania na wypadek kataklizmu o zbliżonej sile zabrały niemal 30 lat, koniecznych również do nadrobienia zaległości związanych z niedofinansowaniem infrastruktury i brakiem właściwego wyposażenia ratowników i strażaków. Dzisiaj wiemy, że to nie wystarczyło.
Około 3% katastrof żywiołowych na terenie Unii Europejskiej odpowiada za 60% wszystkich strat, ale Polska Izba Ubezpieczeń zwraca jednak uwagę, że nie są do tego potrzebne wielkie powodzie. 60% powodzi w Polsce to te spowodowane nagłymi opadami deszczu, tzw. powodzie pluwialne. Narażone na nie są zwłaszcza miasta, w tym przede wszystkim te doświadczające gwałtownej urbanizacji oraz tzw. ‘betonozą’, czyli wypełnianiem każdej wolnej powierzchni w miastach betonem, kostka brukowa itd.
Samorządy na bakier z prawem
W istocie do powodzi lokalnych dochodzi znacznie częściej niż do takiej, z jaką Śląsk mierzy się w 2024 r. Polskie miasta, zwłaszcza te nadbałtyckie, są też dużo bardziej niż w przeszłości zagrożone powodziami wywołanymi podnoszeniem się poziomu mórz, nagłymi ulewami lub katastrofalnie wysokim poziomem rzek wywołanym raptownym topnieniem śniegu zimą. Niestety wyniki kontroli samorządów z 2023 r. wskazują, że władze lokalne ignorują krajowe i europejskie przepisy mające na celu ograniczenia ryzyka powodziowego.
Samorządy mogą wywiązywać się z tej odpowiedzialności na dwa sposoby, tj. zakazywać budowy na terenach zagrożonych powodzią lub inwestować w infrastrukturę przeciwpowodziowa. Przy braku właściwej infrastruktury gminy zmuszone są zakazywać w planach zagospodarowania budowy na takich terenach, które zagrożone są występowaniem jedynie okazjonalnych powodzi.
Inną sprawą jest fakt, że samorządy mają co prawda obowiązek się ubezpieczeć, lecz wiele z nich jest ubezpieczonych na minimalne kwoty, opiewające na kilka milionów złotych. W kontekście poważnych powodzi, z jakimi mierzymy się we wrzesniu 2024 r. są to rzecz jasna sumy symboliczne.
Potrzeby infrastrukturalne w Polsce
Ludność takich miast jak Gdańsk od lat boryka się rutynowymi zalaniami. Istniejąca infrastruktura jest niewystarczająca. Brak zbiorników retencyjnych oraz nowa gęsta zabudowa bez inwestycji w sieci kanalizacji burzowej są według mieszkańców i mediów przyczyną tych podtopień.
W innych dużych miastach władze szczycą się budową zbiorników retencyjnych, bo łatwo można to wykorzystać w celach politycznych. Jak pokazał krakowski przykład w 2019 r., zbyt mała skala inwestycji w infrastrukturę szerzej pojętą lub brak właściwego nią zarządzania mogą doprowadzić do tragedii. Mieszkańcy Krakowa byli przekonywani przez ówczesnego premiera Mateusza Morawieckiego, że mogą spać spokojnie właśnie dzięki nowemu zbiornikowi. Tydzień później wylała rzeka Serafa. Sam koszt akcji ratunkowej oszacowano na ponad 2 miliony złotych, a raport władz miejskich w Krakowie domagał się podjęcia kolejnych prac infrastrukturalnych. Konieczność tych prac była potwierdzona nowymi powodziami w kolejnych latach. Zbiornik retencyjny, którym szczycił się Morawiecki w 2019 r. był jednym z kilku przewidzianych. Niestety prace budowlane były opóźnione.
W 2021 r., wojewoda wydał pozwolenie na budowę dwóch kolejnych zbiorników mających chronić krakowskie Bieżany przed zalaniami. Zbiorniki powstały w 2023 r. Mimo tych prewencyjnych inwestycji, w 2024 r. Bieżany znów zostały podtopione. Ostatecznie nie sposób zatem przewidzieć jakie środki są wystarczające, aby zapobiec powodziom lub podtopieniom. To jednak nie zwalnia władz od podejmowania działań uzasadnionych przez doświadczenia lat poprzednich oraz zdrowy rozsadek. Stopniowe minimalizowanie skutków jest dobrym krokiem. Kosztownym, ale nie aż tak jak walka z konsekwencjami powodzi.
Rosnące ryzyko
Polska Izba Ubezpieczeń bije na alarm. Zmiany klimatu tylko zintensyfikują takie zagrożenia, nie tylko w Polsce. We Włoszech na przykład tylko w latach 2010-2020 zagrożenie powodziowe wzrosło trzykrotnie. W pewnych regionach Niemiec powodzie występujące co 40-50 lat teraz oczekiwane są znacznie częściej. Według naukowców z World Weather Attribution ryzyko, że opady deszczu spowodują powódź, wzrosło w niektórych rejonach Europy nawet dziewięciokrotnie. Według ekspertów europejskiego programu Copernicus w grudniu 2023 r. przeciętny poziom rzek w Europie był rekordowy, podczas gdy z powodu niskich stanów rzek wiosną i latem kraje generujące energię z rzek (Norwegia), czy te używające rzek do chłodzenia reaktorów nuklearnych (Francja) produkowały jej z tych źródeł znacznie mniej. Mamy więc do czynienia z pojawiającymi się na przemian suszami i zagrożeniem powodziowym.
Zapobiegać stratom
Zdaniem sektora ubezpieczeniowego podstawowym priorytetem powinno być zapobieganie powstawaniu strat. Zapobiegać można na wiele sposobów. Idealnym rozwiązaniem byłoby przeciwdziałanie samym zmianom klimatycznym, a poza tym nagłym sytuacjom kryzysowym jak powodzie, wichury, susze. Liczy się też redukcja strat, dlatego nie bez znaczenia jest infrastruktura minimalizująca zagrożenia powodziowe.
Powstaje jednak oczywisty problem czasu i pieniędzy przeznaczonych na jej budowę. I tu rynek ubezpieczeniowy przypomina sobie o istnieniu administracji publicznej. Ze strony firm ubezpieczeniowych żądania inwestycji w taką infrastrukturę płyną nieustannie. Domagają się one od rządów konkretnych działań mających na celu ochronę nieruchomości przed zniszczeniem. Firmy te zdają sobie sprawę, że systematyczne zagrożenia wywołane zmianami klimatu mogą doprowadzić je do bankructwa.
Sektor ubezpieczeń w opałach
Gdy już dochodzi do katastrofy, ubezpieczyciele niechętnie wypłacają odszkodowania za straty wywołane żywiołami. Przyczyną może być na przykład wielkość straty i fakt, że rzeczoznawca nie jest w stanie tej szkody oszacować.
Inna przyczyna może leżeć w zwykłym niedoinformowaniu ubezpieczonego. Chodzić może np. o fakt, że nieruchomość jest ubezpieczona od zalania, ale nie od powodzi. Różnica między zalaniem budynków na całej ulicy, a powodzią na tej samej ulicy, może mieć ogromne konsekwencji finansowe. Istotne znaczenie ma to, w jaki sposób ubezpieczyciel definiuje powódź i zalanie.
Im częstsze wypadki, tym bardziej składki rosną. Ta sama logika jest aplikowana do aut oraz do zalanych nieruchomości, zerwanych przez wichurę dachów, zdewastowanych przez grad pól, sadów itp. W krajach jak wielka Brytania coraz częściej pojawiają się sygnały, że firmy ubezpieczeniowe odmawiają podpisania nawet polisy, ponieważ pewne typy aktywów są zbyt narażone na ryzyko strat.
W Londynie około 47 tys. mieszkań położonych jest w suterenach. Lokalna prasa niejednokrotnie donosiła, że właściciele takich mieszkań nie mogą tych mieszkań sprzedać ani ubezpieczyć. Wobec tego muszą liczyć się z rutynowymi zalaniami. Rekordzistka z dzielnicy Westminster doświadczyła tego trzykrotnie w ciągu zaledwie kilku sezonów. Problem jest nagłaśniany przez lokalne gminy. W 2022 r. Partia Pracy zażądała od ówczesnego konserwatywnego rządu, aby ten zagwarantował prawo do ubezpieczenia wszystkim właścicielom i lokatorom oraz dzierżawcom. Temat jest na także znany londyńskiej radzie miasta, która zajmowała się nim wielokrotnie w ostatnich latach.
W Stanach Zjednoczonych firmy ubezpieczeniowe przestały oferować polisy w narażonych na pożary Kalifornii i Kolorado. Na Florydzie wycofują się firmy, które oferowały polisy od szkód wywołanych huraganami. Łącznie nawet 6 milionów właścicieli nie może ubezpieczyć swoich domów. Jak słusznie sugerują niektórzy analitycy, każda powódź czy huragan grożą możliwym bankructwem.
Część krajów ma państwowy lub prywatny system, który gwarantuje ubezpieczenie domu. W Wielkiej Brytanii to tzw. system Flood Re, który jest współfinansowany przez ubezpieczalnie z nakładanych na nie przy podpisaniu polisy opłat. Niestety, możliwość podpisania umowy polisowej w ramach tego pakietu obejmuje tylko domy wybudowane przed 2009 r. Tym samym spora grupa właścicieli nieruchomości pozostaje potencjalnie poza systemem.
W Polsce brakuje takiego systemu pomimo tego, że ubezpieczalnia może odmówić zawarcia umowy ubezpieczeniowej, jeśli ryzyko jej zawarcia byłoby zbyt duże. Jeżeli budynek stoi na terenach zalewowych lub w miejscu częstego występowania huraganów, towarzystwo może odmówić zawarcia umowy ubezpieczenia, ponieważ ryzyko wystąpienia zdarzenia jest w tym przypadku bardzo wysokie.
Pierwsze szacunki prognozują, że koszt likwidacji wszystkich szkód po powodzi w 2024 r. może wynieść 15 miliardów złotych, a suma wypłat w samym PZU sięgnie 500 milinów złotych. Jednocześnie warto pamiętać, że nieruchomości są u nas zazwyczaj niedoubezpieczone, więc to nie pokryje rzeczywistych strat. Przedstawiciele firmy są na razie spokojni o możliwości pokrycia takich kosztów, chociaż liczba wniosków może nastręczać problemów organizacyjnych. Jednocześnie w poniedziałek po głównym „weekendzie powodziowym” 13-15 września akcje PZU na warszawskiej giełdzie spadły o 13 proc.
Bankructwa ubezpieczycieli?
Specjaliści rynku ubezpieczeń jednego z trzech największych banków w Holandii twierdzą, że strat spowodowanych zmianami klimatu po prostu nie sposób oszacować. Właśnie dlatego stają się one niemożliwe do ubezpieczenia. Obawy te podzielają analitycy z Financial Times czy World Economic Forum. Nieprzewidywalność występowania tych zjawisk oraz ich intensywność nie pozwalają po prostu na stworzenie racjonalnego algorytmu do wyliczenia ryzyka tych firm i oszacowania składki ubezpieczeniowej.
Co jeśli sektor finansowy, zwłaszcza zaś ubezpieczeniowy zostanie wystawiony na ciężar nie do udźwignięcia? Czy – jak to często ma miejsce sytuacjach kryzysowych – sektor publiczny będzie zmuszony przyjąć koszty na siebie?
Patrząc na światowy trend omijania przez ubezpieczalnie konkretnych rejonów, gdzie ryzyko wystąpienia powodzi jest znaczące, lub wyłączanie z polis takich lokali jak mieszkania w suterenach, należy zadać pytanie, czy istnieje zagrożenie wiążące się z koniecznością uspołecznienia kosztów. W szczególnie katastrofalnych sytuacjach organy administracji publicznej zmuszone bywały do podjęcia inwestycji w innych, mniej narażonych rejonach miasta. Wraz z ocieplaniem się globu przewidywalność klęsk żywiołowych jest coraz bardziej ograniczona. Co gorsza, ostatnie dane ONZ wskazują, że świat jest na drodze do ocieplenia nie o 1,5°C, ale o nawet 3°C. Konsekwencją tego będą znacznie częstsze kataklizmy, niż miałoby to miejsce przy 1,5°C.
Uspołecznienie kosztów
Gdy nie da się pokryć szkód z polis, do akcji musi wkroczyć podmiot administracji publicznej. Koszty często są ogromne, czasem niemożliwe do udźwignięcia lub konieczne do rozłożenia na wiele lat. W przypadku gdańskiej powodzi z 2001 r., tylko na same wydatki mieszkaniowe, tj. zakup 234 mieszkań, miasto musiało przeznaczyć ponad 41 milionów złotych. 134 budynki zostały rozebrane, a 166 należało wyremontować. Półmilionowa gmina może sobie poradzić z takim wyzwaniem, ale co kiedy ciężar takich wydatków spadnie na kilkutysięczne miasteczko?
Pomoc przeznaczona przez rząd dla powodzian poszkodowanych w 2010 r. wyniosła ponad 200 milionów złotych. Do tego należy dodać niezliczone projekty finansowane ze środków własnych gmin, setki zbiorek indywidualnych i grupowych. Łączny koszt strat wywołanych przez tamtą powódź szacowano w 2011 r. na ponad 2,9 miliarda euro, czyli 12 miliardów złotych. Nie brakuje jednak ocen, że faktyczny koszt mógł sięgać nawet 20 miliardów złotych. Dziś byłoby to znacznie więcej.
Dla porównania, rząd włoski na pomoc pokrzywdzonym w powodzi z 2023 r. przeznaczył 2 miliardy euro. Rok później koszt strat oszacowano na 9 miliardów euro.
Niemiecka powódź z 2022 r. pochłonęła życie około 200 osób. Jej koszt szacowano na 40 miliardów euro, z czego 12,5 miliarda wypłaciły firmy ubezpieczeniowe. To odpowiednik ok. 5% całego niemieckiego rynku ubezpieczeniowego, którego wartość szacowano w 2017 r. na mniej więcej 280 miliardów euro. Ubezpieczalnie nie trzymają aktywów w gotówce, często inwestują one w krótkoterminowe obligacje i inne papiery dłużne. Konieczność zgromadzenia w krótkim czasie płynnych funduszy opiewających na wspomniane kwoty, zwłaszcza przy niesprzyjających warunkach makroekonomicznych, może prowadzić firmy do utraty płynności finansowej lub nawet do bankructw.
Przyszłość pełna ryzyka
Niestety firmy ubezpieczeniowe same są odpowiedzialne za zmiany klimatyczne i czerpią profity z ubezpieczenia projektów paliwowych przyczyniających się do globalnego ocieplenia. Niektóre z firm zaangażowanych w te inwestycje zaangażowanych, jak Axa i Zurich, opuścili Net Zero Insurance Alliance, sieć współpracy towarzystw ubezpieczeniowych działającą pod egidą ONZ, która miała przyczynić się do globalnej dekarbonizacji. NZIA rozpadł się niedługo po tym, jak wiele innych firm postanowiło porzucić tę formę współpracy. Program Ochrony Środowiska ONZ rozpoczął jednocześnie prace nad nowa, podobną inicjatywą. Pozostaje pytanie, czy przypadkiem rządy na całym świecie nie powinny stać się motorem tego projektu oraz podobnych rozwiązań, by zmotywować ubezpieczalnie finansowo lub administracyjnie do efektywnej partycypacji w transformacji ku naturalności klimatycznej.